|
Świadectwo
Pierwszy dzień życia Glorii

1.07.2005 (I-szy piątek miesiąca) - 28 tydzień ciąży, godz. 8.30
Pielęgniarka informuje mnie, że na porannym konsylium została podjęta decyzja dotycząca mojej ciąży o czym chce mnie poinformować doc. (Sikora). Zostaję zawieziona na rozmowę. Lekarz informuje mnie iż wczorajsza amnioinfuzja ujawniła przyczynę powikłań ciążowych. Po pierwsze dziecko nie posiada nerek ani pęcherza przez co nie produkuje płynu owodniowego. Uniemożliwia mu to życie poza organizmem matki. Po drugie łożysko rozwarstwione tworzące tzw. zespół taśm owodniowych jest zrośnięte z macicą co uniemożliwia poród siłami natury, grożąc silnym krwawieniem a w efekcie wycięciem macicy celem ratowania życia. Lekarz proponuje natychmiastowe zakończenie ciąży poprzez cesarskie cięcie. Ostateczną decyzję pozostawia mnie i mężowi, którego telefonicznie informuje o zaistniałej sytuacji. Wracam na salę chorych.
Przez krótką chwilę płaczę, zdając sobie sprawę z tego, że moje dziecko za kilka chwil nie będzie żyło, a ja będę musiała taką wiadomość przekazać dwójce dzieci, które pozostały w domu i z utęsknieniem czekają na narodziny rodzeństwa. Jednak kryzys ten trwa krótką chwilę. Proszę Matkę Bożą o siłę aby przyjąć wszystko to, co jest mi przeznaczone. Aby tak jak Ona pod krzyżem, patrząc na śmierć własnego dziecka, cierpieć ogromną boleść w milczeniu, nie popadając w histerię. Jezu, Ty dajesz krzyż i cierpienie tym, których kochasz. Ode mnie żądasz tak wielkiej ofiary jak Bóg zażądał od Abrahama. Niech się tak stanie tylko proszę daj mi siłę nieść ten krzyż, daj mi siłę przyjąć twoją wolę. Wznoszę oczy na Chrystusa rozpiętego na krzyżu. Nie buntuję się. Nie mam pretensji. Pytam Go tylko dlaczego właśnie mnie tak wyróżnił i pozwolił współuczestniczyć w swoim cierpieniu. Chrystus jest mi teraz tak bliski, że namacalnie czuję pod palcami chropowatości drzewa Jego krzyża. Czuję, że idę razem z Nim.
Tymczasem zostaję zawieziona ponownie na badanie USG. Badanie wykonuje dr (Kapek). Wczoraj wlane wody prawie zupełnie zanikły. Zostało zaledwie kilka milimetrów. Nie ma zatem fizycznej możliwości kontynuowania ciąży. Przed podjęciem decyzji o zakończeniu ciąży proszę o wizytę duszpasterza szpitalnego. Jest godz. 9.00 a ksiądz może pojawić się dopiero po godz.11. Ekipa lekarska czeka gotowa do operacji ale ja zwlekam z podjęciem decyzji. W czasie oczekiwania na księdza zostaję ponownie zawieziona na USG. Tym razem badanie wykonuje dr (Magnucki) a następnie doc. (Sikora). Diagnoza jest taka sama: brak nerek i pęcherza, do tego rozdęte jelita oraz megakardia, przerośnięte serce gdzie komory nie współpracują z przedsionkami. Informuję lekarzy, że podejmę decyzję ale najpierw muszę zobaczyć się z duszpasterzem.

Po godz. 11 dociera do mnie dwóch zakonników. W skrócie przedstawiam im moją sytuację. Chcę przyjąć Komunię Św. i prosić o błogosławieństwo. Tymczasem z ust zakonników padają słowa, że jeśli wyrażę zgodę na operację będzie to równoznaczne z dokonaniem aborcji.
Ciężko jest mi opisać uczucia jakie w tym momencie targają moją duszą. Z jednej strony ogromna boleść, trudny do wyrażenia ból aż odczuwany fizycznie spowodowany świadomością, że dziecko, które noszę pod sercem, umiłowane, wytęsknione, wymodlone od chwili poczęcia, otoczone wielką miłością za kilka minut przestanie żyć w takich okolicznościach. Nadal czuję delikatne ruchy, nadal bije jego serce. Nie ma szans na życie poza łonem, nie ma fizycznych możliwości na kontynuowanie ciąży, nie mogę czekać aż umrze w moim łonie, aby nie rozpoczął się poród siłami natury. Niestety tę dramatyczną decyzję muszę podjąć sama. Jakakolwiek by nie była, lekarze nie podejmą działań wbrew mojej woli. Boję się, że to co mówią ojcowie jest prawdą dlatego targają mną tak silne rozterki. Czuję jak gorące krople potu spływają po moim ciele.
Z drugiej strony gdzieś głęboko mam odczucie, że Ojciec chce ofiary z mojego maleństwa. Ufam mu bezgranicznie. Wszystkie wydarzenia z kilkunastu ostatnich dni zaczynają składać się w jakąś logiczną całość. Mam wrażenie, że byłam prowadzona jak za rękę aż do tego momentu, a celem działania Opatrzności jest pewnie uratowanie mojego życia.
Ojcowie próbują mnie przekonać do rezygnacji przedstawiając sylwetkę św. Joanny Molli. Ależ ja znam doskonale jej historię. Podziwiałam ją, modliłam się do niej ale ja nie mam tyle siły co ona aby powiedzieć "nie". Próbuję się tłumaczyć, że moja sytuacja jest inna niż św. Joanny, że technicznie moja operacja wygląda inaczej niż zabieg aborcyjny, że dziecku zostanie udzielona pomoc, że jeśli taka jest wola Boża to moja córka po cesarce będzie żyła mimo tej okrutnej diagnozy lekarskiej. Mówię to, choć sama w to nie wierzę.
Ponieważ czas nagli, lekarze naciskają na podjęcie decyzji, ekipa gotowa do operacji oczekuje od kilku godzin na moje "tak", jeden z ojców wykonuje telefon do etyka franciszkańskiego o. Mieczysława Wnękowicza. W kilku zdaniach przedstawiam mu mój problem. Ojciec Mieczysław po chwili rozmowy informuje mnie, że ma przeczucie iż należy przyspieszyć to cesarskie cięcie. Wziął do rąk relikwie św. Teresy od Dzieciątka Jezus i pomodlił się razem ze mną. (Po kilku dniach gdy po wyjściu ze szpitala zatelefonowałam do o. Mieczysława poinformował mnie, że wówczas miał na sobie stułę Ojca Pio, a w czasie godziny Miłosierdzia gdy trwała moja operacja usilnie się za nas modlił) Ta rozmowa podziałała jak silny impuls, który skłonił mnie do wyrażenia zgody na operacje.

Udałam się na blok operacyjny.    
Najpierw musiałam przebrnąć przez formalności. Rozmowa z anestezjologami usypiającymi mnie do operacji, wypełnienie dokumentów, podpisanie zgody na cesarskie cięcie. Następnie przyszła do mnie pielęgniarka. Gdy zostałyśmy same, w bardzo delikatny sposób zaczęła ze mną rozmawiać. Przeprosiła, że musi ten problem poruszyć ale obawia się, że po operacji będzie mi jeszcze trudniej o tym mówić. Rozmowę zaczęła słowami: ,"Zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani dziecko nie będzie żyło. Musi pani podjąć decyzję co z ciałem dziecka. Czy chce pani zabrać ze sobą czy skremować w klinice?" Tu wyjaśniła mi jak mam wszystko załatwić od strony formalnej. Podpisałam dokumenty potwierdzające moja decyzję co do ciała dziecka. Proszę o chrzest. Ponieważ wiem, że dziecko, które noszę pod sercem będzie dziewczynką, podaję imiona: Gloria Maria. Są to imiona, które wybrałam jakiś czas temu ofiarowując dziecko Matce Jasnogórskiej i prosząc Ją o opiekę nad nim. Podając imiona pomyślałam sobie: "Maryjo! Przecież wybrałam te imiona na Twoją chwałę, Tobie ją zawierzyłam. A teraz co? Na białym nagrobku będą widniały? Jaka to chwała Maryi?" Przez moment zawahałam się czy nie zmienić wyboru. Zostałam sama w sali przedoperacyjnej. Drzwi z obu stron są zasunięte. Cisza. Słyszę głos: "Po bólu rodzenia przychodzi radość macierzyństwa". Po chwili znów słyszę ten sam głos i trzeci raz to samo. Pomyślałam: "Panie Jezu, jaka radość macierzyństwa, u mnie nie będzie żadnej radości. Będzie ból i koniec."

Idę na salę operacyjną.
Nadal nie płaczę, nie rozpaczam. Jestem opanowana, przytomnie i rzeczowo rozmawiam z lekarzami choć ból jaki odczuwam w sercu jest niemożliwy do opisania. Kładę się na łóżku - fotelu operacyjnym. Wokół mnie kilkunastoosobowa ekipa. Myślę: "Jezu, idę na krzyż razem z Tobą". Jedna noga przypięta w jedną stronę, druga w drugą. Prawa ręka przypięta przez anestezjologa, lewą po raz ostatni kładę na brzuchu. Chcę pożegnać się z moim dzieckiem, którego po przebudzeniu żywego nie zobaczę. Niestety i lewą rękę należy przywiązać. Na twarz anestezjolog zakłada mi maskę. Czuję mocny ból szczęki -  zasypiam.

Przebudzenie.
Ból. Czuję potworny ból brzucha. Otwieram oczy, widzę męża i moją mamę. Pamiętam wszystko. Domyślam się, że moje dziecko nie żyje, dlatego moje pierwsze pytanie dotyczy macicy. Czy mam ją nadal, bo tak bardo pragnę mieć trzecie dziecko. Mama mówi, że zachowano macicę a moje dziecko żyje.

Wracam na oddział położniczy
Przede mną długa noc. Potworna noc, bo mimo środków znieczulających i nasennych nie śpię. Nasłuchuję dźwięku wydobywającego się z wózeczków w których siostry rozwożą dzieci do karmienia z oddziału neonatologicznego, który znajduje się w końcu korytarza. Tam jest moja córeczka. Jeśli jakiś wózeczek nie wjeżdża do sali, a jedzie w drugi koniec korytarza, ja jestem pewna, że to moje dziecko jedzie do prosektorium. Była to bardzo długa noc. Nad moim łóżkiem wisi krzyż. Podnoszę na niego wzrok. Nie płaczę, nie żalę się. Dziękuję Jezusowi za to cierpienie, za krzyż, który niesie razem ze mną. Myślę: "Przecież nie dajesz człowiekowi większego krzyża, niż może udźwignąć, a więc z Twoją pomocą przebrnę przez te wszystkie trudności i doświadczenia". Choć powoli zaczynają pojawiać się wątpliwości, które zasiali we mnie ojcowie. "Czy ja nie zabiłam swojego dziecka?" Nad ranem zasypiam.

Budzę się rano z ostrym kacem. Chyba w ten sposób chcę 'zabić' stres i niepewność. W pewnym momencie telefonuje doc. Sikora. Jego słowa brzmią jak wyrok. Jest źle, gorzej niż źle. Dziecko nie będzie żyło, a z żoną też nie wiadomo co będzie. Nie wchodzę w szczegóły i tak niewiele to by dało. Mam podjąć decyzję, chyba najtrudniejszą w życiu. O ironio, ja który z racji zawodu nigdy nie miałem z tym problemu i przyzwyczajony byłem do skomplikowanych i trudnych wyborów. Ja 'Brudny Harry' mam zadecydować o życiu mojego dziecka i może żony, nie mając żadnego na to wpływu. Proszę docenta o czas. Jadę błyskawicznie do Częstochowy. W drodze kolejny telefon, że nie można już czekać, "niech się dzieje wola Boża". Dojeżdżam do Częstochowy. Po drodze dzwonię do teściowej, aby szykowała się na wyjazd ze mną do Katowic. Jej obecność może być żonie potrzebna. Wbiegamy na oddział. Pielęgniarka na sali pooperacyjnej mówi nam, że zabieg się udał, żona i dziecko żyją. Podchodzimy do jej łóżka. Zaczyna się przebudzać. Widać, że cierpi, nie tylko fizycznie. Krótka bezładna, rwana rozmowa. Teściowa zostaje, ja mogę zobaczyć 'Małą'. Idę na OIOM 'neanatalogiczny'. Ubrany jak chirurg, wchodzę na salę. Podchodzę do inkubatora i to co zobaczyłem zostanie we mnie do końca życia. Wewnątrz leżało 'coś', co miało być moim dzieckiem, istotą ludzką. Ecce homo! Małe, czerwone, pokryte włosiem, podłączone do kilku kabelków. Stałem się przeźroczysty. Nigdy w życiu się tak nie czułem. Całkowita bezradność i niemoc. Oprócz patrzenia nie mogłem nic zrobić. Przez głowę przebiegało mi tysiąc myśli na sekundę. Wychodząc zwróciłem się do mojego patrona Archanioła Michała - obrońcy życia - o pomoc. Po mnie weszła zobaczyć Glorię Marię, teściowa. Wyszła ze łzami w oczach. Pobyliśmy jeszcze chwilę i po rozmowie z lekarką wróciliśmy do Częstochowy. Noc przetrwałem w malignie.

Drugi dzień życia Glorii

2.07.2005 ( I-sza sobota miesiąca)
Otwieram oczy. Jest jasno. Na ścianie naprzeciwko wisi kalendarz, na nim zdjęcie Ojca Świętego Jana Pawła II w tym samym geście wzniesionych rąk co na obrazku, który kładłam na brzuchu w czasie modlitwy. Po chwili do mojej sali wchodzi kobieta. Siada na łóżku. Przedstawia się. Jest pediatrą. W nocy opiekowała się moim dzieckiem. Prosi abym nie rozbudzała w sobie zbyt dużych nadziei ale z moim dzieckiem dzieje się coś niesamowitego. Pojawiły się kropelki moczu, a wiec jest pęcherz i przynajmniej jedna nerka. Oddycha samodzielnie, bez respiratora co jest niewiarygodne u dziecka 28 tygodniowego z masą urodzeniową 86 dkg! Pani doktor mówi, że mała jest silna, ruchliwa i bardzo chce żyć.  Ojcze Święty to nie jest przypadek, że Ty tu jesteś, myślę patrząc na zdjęcie na ścianie. Wierzę, że za Twoją przyczyną moje dziecko żyje.

Przyjeżdżam rano do kliniki. Nie wiem czy córka żyje. Wchodzę na salę i widzę, że inkubator jest pusty. Stało się! Co czuję, ciężko opisać. Na pewno potworny smutek i żałość, ale czy mężczyzna może płakać w takiej sytuacji?! Stoję oszołomiony i zdziwiony reakcją pielęgniarki, która twierdzi, że zawsze jest nadzieja. Ale na co? Wtenczas mówi z rozbrajającą lekkością. "To Pan nie wie? Córka została przewieziona rano do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka, na OIOM".  Okazało się, że jest to ok. trzysta metrów dalej. Pobiegłem więc jak szalony, nie patrząc na nikogo. Wpadłem do gabinetu lekarza dyżurnego. Pani doktor musiała się chyba lekko przestraszyć, bo starała się udzielić odpowiedzi prawdopodobnie nie za bardzo wiedząc o kogo chodzi. Dopiero po pewnym czasie ochłonęła i skojarzyła fakty. Potwierdziła, że 'Mała' leży na oddziale, ma przeprowadzane szczegółowe badania, stan jest bardzo ciężki, a rokowania niepewne. Wkurzyłem się trochę na nią w duchu, bo takiej odpowiedzi sam sobie mogłem udzielić. Ale znając 'asekuranctwo' lekarzy, czego mogłem się innego spodziewać. Pani doktor okazała się jednak sympatyczna i mimo wszystko, znacznie mnie pocieszyła. Bez większych problemów pozwoliła mi też wejść na salę i zobaczyć Glorię. Wyraźnie 'iskrzyło' w niej życie, chociaż biedactwo leżało nieruchomo, podpięte do przewodów i kabelków. Ilość monitorów i czujników zrobiło na mnie wrażenie i niewątpliwie wzmacniało poczucie bezpieczeństwa. Wróciłem do kliniki gdzie leżała żona. Mimo, że 'znękana' i cierpiąca, była odmieniona. Mogliśmy wreszcie spokojnie porozmawiać na temat wydarzeń, w których razem (choć inaczej) uczestniczyliśmy. Trwało to krótko, bo nie chciałem jej przemęczać. Dokładnie zdałem jej relację z wizyty u naszej córki. Następnie wróciłem do Częstochowy. 
Wykorzystywanie tekstów oraz materiałów graficznych zawartych na stronie bez zgody autorów wzbronione.
Autor zdjęcia użytego w tle strony: Andrzej Wiktor
Copyright © 2008-2024 GloriaMaria.pl